Dalajlama XIV – WOLNOŚĆ NA WYGNANIU

Tytuł oryginału: Freedom in Exile: The Autobiography of the Dalai Lama

Przekład: Adam Kozieł

Wydawnictwo: ATLANTIS

Wydanie I: 1993

ISBN: 83-85535-15-2

Stron: 400

Oprawa: miękka

Format: 202 x 143 mm

Pozycja w katalogu BTwP: 0115

==========================================================

Wydawnictwo: Świat Książki

Wydanie I: 1999

ISBN: 83-7227-376-6

Stron: 302

Oprawa: twarda

Format: 208 x 145 mm

Pozycja w katalogu BTwP: 0116

Fragmenty:

„Nadano mi imię Lhamo Thondup, co dosłownie znaczy „spełniająca Życzenia bogini”. Tłumaczenia tybetańskich imion, nazw miejsc czy przedmiotów są zwykle bardzo malownicze. Na przykład Cangpo, nazwa jednej z najważniejszych rzecz Tybetu, źródło potężnej indyjskiej Brahmputry, znaczy dosłownie „Ten, Który Oczyszcza”. Nasza wieś nazywała się Takcer – „Ryczący Tygrys”. Była to maleńka, biedna osada na wzgórzu górującym nad szeroką doliną.

Z powodu bardzo zmiennej pogody nie utrzymywano tu właściwie pastwisk – korzystali z nich tylko sezonowo pasterze. Moja rodzina była jedną z około dwudziestu, która zdecydowała się na niepewne życie z owoców tej ziemi.

Takcer leży na krańcach Amdo, północno-wschodniej prowincji Tybetu. (…)

Moi rodzice byli ubogimi rolnikami. Nie podlegali żadnemu panu, z pewnością jednak nie zaliczali się do szlachty. Dzierżawili skrawek ziemi. Uprawiali jęczmień i grykę, dwa podstawowe zboża Tybetu, a także ziemniaki. Ich wysiłki często jednak były niweczone przez burze gradowe albo susze. Hodowali też zwierzęta, które stanowiły znacznie pewniejsze źródło utrzymania. Pamiętam naszych pięć czy sześć dzomo (to skrzyżowanie jaka i krowy), od których mieliśmy mleko, i kilkanaście wszędobylskich kur, dzięki którym jedliśmy jajka. Było również stado około osiemdziesięciu owiec i kóz, a ojciec miał prawie zawsze jednego, dwa, czasami nawet trzy ukochane konie. I oczywiście, kilka jaków.

Jak to prawdziwy dar natury, prawdziwy skarb. Może przeżyć na wysokości powyżej trzech tysięcy metrów nad poziomem morza – jakby był stworzony dla Tybetu. Umożliwia właścicielowi życie w wysokich górach, jest zwierzęciem pociągowym oraz źródłem mleka (samica jaka nazywana jest dri) i mięsa. Równie ważny jest w Tybecie jęczmień. Z wyprażonego i dokładnie zmielonego otrzymujemy campę. Mało który posiłek w Tybecie obywa się bez campy; nawet na wygnaniu jadam ją codziennie. Oczywiście, nie w formie mąki. Najpierw trzeba ją zmieszać z jakimś płynem, zwykle herbatą, ale nadaje się do tego również mleko – to moja ulubiona kombinacja – jogurt czy nawet tybetańskie piwo, czang. Po roztarciu jej palcami na ściankach naczynia, lepi się z niej małe kuleczki. Można też robić z niej kaszkę czy kleik. Tybetańczykom campa bardzo smakuje, ale wiem z doświadczenia, że cudzoziemcy raczej w niej nie gustują. A już szczególnie Chińczycy.

Większość naszych plonów przeznaczaliśmy na wyżywienie rodziny, ale ojciec sprzedawał czasem zboże lub kilka owiec wędrującym nomadom lub na targu w Sillingu, najbliższym mieście, stolicy Amdo, od którego dzieliły nas trzy godziny konnej jazdy. W tej odległej, wiejskiej krainie nie używano właściwie pieniędzy – przeważał handel wymienny. Ojciec wymieniał więc sezonowe nadwyżki na herbatę, cukier, bawełnę i, jeśli dobrze pamiętam, na jakieś ozdoby czy metalowe naczynia. Czasami, rozradowany, wracał do domu z nowym wierzchowcem. Miał naprawdę dobrą rękę do koni, umiał je też leczyć – słynął nawet z tego w całej okolicy.

Dom, w którym przyszedłem na świat, był typowy dla tego regionu Tybetu. Zbudowano go z kamieni, gliny i pokryto płaskim dachem. Jedynym niezwykłym elementem była konstrukcja z gałęzi jałowca, która odprowadzała z dachu deszczówkę. Na środku niewielkiego podwórza, między dwoma skrzydłami domu, stał wysoki maszt, na którym łopotała wielka flaga modlitewna. Na tyłach zabudowań trzymano zwierzęta.

W domu było sześć pomieszczeń: kuchnia, w której spędzaliśmy większość czasu, pokój modlitw z małym ołtarzem, gdzie zbieraliśmy się każdego ranka, żeby złożyć ofiary, pokój rodziców, pokój gościnny, komórka na zapasy i wreszcie obora dla bydła. My dzieci, nie mieliśmy oddzielnej sypialni. Kiedy byłem niemowlęciem, spałem z matką, a później w kuchni przy piecu. Pamiętam też, że nie mieliśmy krzeseł ani łóżek – jedynie w izbie rodziców i w pokoju gościnnym urządzono podwyższenie, na którym się spało. Mieliśmy za to kilka drewnianych, pomalowanych w kolorowe wzory kredensów. Podłogi zrobiono z grubych, starannie ułożonych desek”.