Sunya Kjolhede – Odkładanie wszystkiego
Niedawno w lokalnym kościele, oddalonym zaledwie o kilka ulic od Ośrodka Zen w Rochester, przeprowadziłam spotkanie na temat zen. Gdy skończyłam i zbierałam swoje rzeczy, jeden z uczestników podszedł do mnie i powiedział nerwowym głosem: „Kiedyś czytałem trochę o zen. To naprawdę ciężki kaliber!” Przez chwilę to słowo „ciężki” zawisło przede mną w powietrzu w całej swojej niedorzeczności bowiem to poranne żywe spotkanie absolutnie nie kojarzyło się z czymś ciężkim. Zresztą ten człowiek słyszał chyba, jak mówiłam, że zen jest procesem odkładania zbędnego bagażu, pozbywania się swego brzemienia. Jednak chwilę później słowo to, a także płochliwy sposób bycia tego człowieka, przywołały coś z mojej pamięci – jedno z tych zaskakujących wspomnień, które po latach zapomnienia nagle pojawiają się w świadomości. Dzięki temu ulotnemu wrażeniu udało mi się uchwycić, co ten człowiek próbuje mi powiedzieć i co mogą mieć na myśli inni, kiedy widzą zen w ten sposób. Później to wspomnienie stało się wyraźniejsze. Kiedy w latach sześćdziesiątych chodziłyśmy z siostrą do szkoły podstawowej i średniej, na półeczce z książkami ukrytej za drzwiami naszej sypialni stały między innymi dwie książki o zen – „Zen Flesh, Zen Bones” („Ciało i kości zen”) Paula Repsa i „The World of Zen” („Świat zen”) Nancy Wilson Ross. To chyba moja siostra Marta wniosła te dwie książki w nasze życie – pamiętam, że ja sama do piętnastego czy szesnastego roku życia nie potrafiłam zdobyć się na nic więcej prócz szybkiego ich przekartkowania. Jednak ich cicha obecność jakoś nie dawała mi spokoju. Przez kilka lat, wchodząc i wychodząc z pokoju zaledwie muskałam je wzrokiem, czując przy tym jakiś niejasny wewnętrzny dyskomfort. Wydawały mi się jakieś posępne, a nawet nieco złowieszcze – zdawały się szeptać o szarym, smutnym wyrzekaniu się siebie. Ale też jakoś mnie intrygowały. Na pewnym poziomie czułam, że kiedyś będę musiała zmierzyć się z tym, o czym mówią. Coś we mnie buntowniczo mówiło jednak: „Nie, jeszcze nie teraz!” Wydaje się, że rzeczywiście wielu ludzi postrzega buddyzm jako coś negatywnego czy „ciężkiego”. (Świadczy o tym na przykład wypowiedź papieża Jana Pawła II na temat buddyzmu, cytowana w ostatnim numerze czasopisma „Tricycle”: „zarówno buddyjska tradycja, jak i metody z niej się wywodzące mają prawie wyłącznie negatywną soteriologię (doktrynę zbawienia)”.) Może zatrzymują się oni na pierwszych dwóch Szlachetnych Prawdach – o cierpieniu i przyczynie cierpienia, i jakoś nigdy nie dociera do nich trzecia, która z niezachwianą pewnością mówi, że istnieje droga wyjścia z cierpienia, ani czwarta, mówiąca o poszczególnych aspektach tej Drogi. Ale to nie tylko osoby nie praktykujące postrzegają buddyzm i zen jako coś raczej smutnego. Również wielu ludzi praktykujących zen wyrabia sobie po początkowym okresie zauroczenia taki jednostronny, wypaczony pogląd. Ale trudno się temu dziwić. Siedząc twarzą do ściany i koncentrując umysł, w sposób nieunikniony musimy choćby częściowo stawić czoło własnej chciwości, agresji, małostkowości i pomieszaniu, które jaskrawo sobie wówczas zaczynamy uświadamiać. Ponieważ większość z nas spędza życie usilnie starając się unikać, nieświadomie i na różne sposoby, tych właśnie aspektów swojej osobowości, czyż jest coś dziwnego w tym, że praktyka zen może wydawać się „ciężka”? Dzięki praktyce, jeśli pracujemy wytrwale i nie oszukujemy samych siebie, zyskujemy pewien wgląd w tę bezdenną przepaść, jaką stworzyliśmy pomiędzy sobą a „innymi”, zaczynamy też dostrzegać niezliczone sposoby, w jakie osądzamy, manipulujemy, zwodzimy i staramy się olśnić tych innych – a wszystko po to, aby utwierdzić ten żałośnie kruchy obraz samych siebie, z którym obnosimy się wkoło. Nie dziwi więc fakt, że możemy próbować pozbyć się tego iluzorycznego brzemienia, projektując go na „zen”. A wtedy, uznawszy „zen” za coś ponurego i przytłaczającego, zaczynamy odczuwać pragnienie, aby go unikać lub od niego uciekać. Nie należy jednak tego poczucia przytłoczenia mylić z samą praktyką. Pojawia się ono raczej w wyniku pradawnego złudzenia oddzielnej jaźni – czyli właśnie tego, co zen pomaga nam zobaczyć i przekraczać. Dopóki jednak identyfikujemy się z jakimkolwiek poczuciem jaźni, wzniosłym czy niskim, dopóki traktujemy tę iluzoryczną jaźń tak śmiertelnie poważnie, dopóty ten nieunikniony i konieczny proces obnażania i demaskowania, który odbywa się podczas zazen, będzie doświadczany jako prawdziwa udręka. Unikając praktyki z powodu przykrych i niepochlebnych prawd o sobie, na jakie się natykamy, postępujemy jak małe dziecko, które usiłuje ukryć się przed matką zakrywając oczy. Stając się, dzięki siedzeniu, świadomym swego skrajnego zaabsorbowania sobą oraz wpływu, jaki to wywiera na nasze życie, możemy w końcu zacząć się od tego uwalniać. Jeśli nie uciekniemy, albo nie ugrzęźniemy w wątpliwościach czy samopotępieniu (jeszcze jednym schronieniu ego), te bolesne wglądy mogą być wielce pomocne i mogą dodać nam energii, aby wniknąć głębiej w siebie i jednoczyć się z praktyką. Zen proponuje nam drogę poprzez i poza całe to kłębowisko ludzkich słabości i nieszczęść, ku bezpośredniemu doświadczeniu samej Podstawy naszego istnienia – ostatecznego źródła wszelkiej autentycznej radości i zadziwienia. Cóż mogłoby być lżejsze niż nauka Tej Właśnie Chwili! – Tylko Tego!? Kiedy dzięki praktyce jesteśmy w stanie choć na chwilę odłożyć przygniatające brzemię egocentrycznych myśli, dopiero wtedy zyskujemy swobodę, aby poruszać się z nie znaną wcześniej, niewyobrażalną lekkością. Czyż nie to właśnie miał na myśli mistrz zen Hakuin w swojej „Pieśni ku chwale zazen”, mówiąc że „nasz taniec i śpiew są głosem Dharmy samej”? Dopiero wtedy możemy wreszcie zacząć ożywiać za pośrednictwem naszego własnego ciała-umysłu na wskroś pozytywną naukę Buddy i wszystkich mistrzów, głoszącą iż wszystkie istoty są z natury Buddami, obdarzonymi mądrością i współczuciem. Cud cudów – nawet my! Źródło: Magazyn CyberSangha Nr 4 |
(Pismo Związku Buddystów Zen „Bodhidharma”).
Tłumaczenie: Dariusz Bukała.