W OBRONIE SZCZĘŚCIA (FRAGMENT KSIĄŻKI)

Matthieu Ricard jest buddyjskim mnichem, pisarzem, tłumaczem i fotografem. Pochodzi z Francji, lecz przez ponad czterdzieści lat mieszkał, uczył się i pracował w Himalajach. Matthieu Ricard jest głównym koordynatorem Karuna-Shechen, organizacji charytatywnej typu non-profit mającej oddziały na całym świecie. Karuna-Shechen zapewnia edukację, pomoc medyczną i społeczną, opiekę nad osobami starszymi i pomoc osobom potrzebującym.

Matthieu Ricard spędził wiele lat u boku jednego z najbardziej znanych współczesnych mistrzów buddyjskich Dilgo Khjentse Rinpocze. Jest także autorem cenionych książek, które ukazały się również w Polsce: „Mnich i filozof”, „Nieskończoność w jednej dłoni”, „W obronie szczęścia”, „Sztuka medytacji” oraz dostępna w naszej księgarni „Na drodze do oświecenia”. We wrześniu 2013 roku ukazała się we Francji jego kolejna książka Plaidoyer pour l’altruisme (W obronie altruizmu) – zawarte w niej idee są niezwykle znaczące w obecnych czasach kryzysu cywilizacji. Polskie tłumaczenie książki ukaże się w roku 2019 nakładem Fundacji Rogaty Budda.

Strona Matthieu Ricarda >>

=====

Czy szczęście jest celem życia?
(fragment książki „W obronie szczęścia”)

Bezustannie należy zabiegać o to, co nam może przysporzyć szczęścia; kto bowiem posiadł szczęście, ma wszystko, co w ogóle mieć można, kogo zaś szczęście ominęło, ten robi wszystko, by je zdobyć.

Nie można żyć przyjemnie, jeśli się nie żyje mądrze, uczciwie i sprawiedliwie, ani nie można żyć mądrze, uczciwie i sprawiedliwie, jeśli się nie żyje przyjemnie.
– Epikur –


Któż z nas pragnie cierpieć? Kto budzi się rano z życzeniem: “Obym przez cały dzień czuł się źle!”? Świadomie bądź nie, w bardziej lub mniej zręczny sposób, wszyscy dążymy do tego, żeby było nam lepiej, czy to dzięki pracy, czy bezczynności, dzięki namiętności lub spokojowi, dzięki przygodzie lub poprzez codzienną spokojną egzystencję.

Każdego dnia podejmujemy niezliczone zajęcia, żeby żyć intensywnie, zdobywać przyjaciół, zakochiwać się, poszukiwać, odkrywać, tworzyć, budować, bogacić się, chronić tych, którzy są drodzy naszemu sercu i bronić się przed tymi, którzy nam szkodzą. Poświęcamy czas i energię tym zajęciom wypełnieni pragnieniem czerpania z nich zadowolenia, pragnieniem “poprawy bytu” naszego lub innych. Dążenie ku czemuś przeciwnemu byłoby absurdem.

Jakikolwiek sposób wybierzemy, by znaleźć szczęście, czy nazwiemy je radością życia, zaspokajaniem potrzeb i namiętności, pasją czy zadowoleniem, to czyż właśnie szczęście nie jest ostatecznym celem wszystkich naszych starań? Takie było zdanie Arystotelesa, według którego “bezwzględnie więc ostateczne jest to, do czego się dąży zawsze dla niego samego, a nigdy dla czegoś innego”. Każda osoba, która mówi, że pragnie czegoś innego, tak naprawdę szuka szczęścia, choć nie określa tego tym słowem.

Tym, którzy go pytali, czy jest szczęśliwy, Xavier Emmanuelli, twórca Samu Social [* Samu Social to nazwa międzynarodowej organizacji zajmującej się udzielaniem pomocy socjalnej mieszkańcom wielkich miast – przyp. tłum.] odpowiadał: “Tego nie ma w programie! W programie mam działanie! Mam plany do opracowania, do przeprowadzenia i zrealizowania. Liczy się to, co ma jakiś sens. (…) Szczęście – to jest sens i Miłość.” Czyli, chociaż szczęścia nie ma w programie, to jego kwestia i tak się w końcu pojawia!

Podobnie mój przyjaciel Steven Koslyn, naukowiec, który na uniwersytecie Harvarda zajmuje się badaniem procesów odpowiedzialnych za tworzenie mentalnych obrazów, mówił mi, że kiedy budzi się rano, pierwsze, co przychodzi mu do głowy, to nie pragnienie szczęścia, lecz poczucie obowiązku, zmysł odpowiedzialności za rodzinę, za grupę współpracowników i za pracę. Szczęście, jak twierdzi, nie należy do jego pola zainteresowań. Jednakże jeśli się nad tym zastanowić, to z satysfakcji spowodowanej wypełnieniem tego, co uznajemy za godne naszych starań, a co wymaga długotrwałego wysiłku i pokonania wielu trudności, rodzi się poczucie zgodności z samym sobą, w którym znajdują się bez wątpienia pewne aspekty prawdziwego szczęścia, sukkha. Wypełniając swój “obowiązek”, a nawet uważając, że “cierpienie oraz trudności kształtują charakter”, człowiek z pewnością nie dąży do nieszczęścia ani swojego, ani innych ludzi.

Chodzi tu raczej o zachowanie zmysłu odpowiedzialności a nie o paraliżujące poczucie obowiązku, które ogranicza wewnętrzną wolność i wynika z przymusu, z wymogów stawianych przez bliskich i przez społeczeństwo: trzeba zrobić “to czy tamto”, trzeba być doskonałym, żeby inni nas pokochali i zaakceptowali. “Obowiązek” ma sens tylko wtedy, gdy wynika z wyboru i jest źródłem większego dobra.

Dramat polega na tym, że często mylimy się co do sposobów na osiągnięcie tego dobra. Niewiedza zwodzi nas w naszym dążeniu do dobrobytu. Jak to wyjaśnia tybetański mistrz Czogiam Trungpa: “Kiedy mówię o ignorancji, wcale nie mam na myśli głupoty. W pewnym sensie niewiedza jest bardzo inteligentna, jednak inteligencja ta działa na zasadzie ruchu zwrotnego. Oznacza to, że w pełni reagujemy jedynie na własne projekcje, zamiast zwyczajnie widzieć to, co jest.”

W takim znaczeniu, w jakim pojmuje ją buddyzm, niewiedza jest więc nieznajomością prawdziwej natury rzeczy oraz prawa przyczyny i skutku, które rządzi szczęściem i cierpieniem. Wszak zwolennicy czystek etnicznych dążą w swoim mniemaniu do zbudowania lepszego świata, a niektórzy ludzie wydają się być głęboko przekonani o zasadności ich poczynań. Jakkolwiek jest to paradoksalne i niezdrowe, jednostki, które dążą do zaspokojenia swoich egoistycznych pobudek, siejąc wokół siebie śmierć i spustoszenie, oczekują że ich czyny zostaną usprawiedliwione przez zamierzone cele w myśl zasady “cel uświęca środki”. Jednak nieżyczliwość, zaślepienie, pogarda i arogancja nie są w żadnym wypadku sposobem na osiągnięcie szczęścia; popychają nas one w zupełnie innym kierunku, chociaż tak naprawdę niegodziwiec, szaleniec, człowiek dumny i zarozumiały też przecież próbują dążyć do szczęścia na swój sposób. To samo można powiedzieć o samobójcy, który desperacko usiłuje osiągnąć szczęście poprzez przerwanie udręki i cierpienia, którego nie jest w stanie dłużej znieść.

Od analizy do kontemplacji

Jak można rozpuścić tę fundamentalną niewiedzę? Jedynym sposobem jest szczera i przenikliwa introspekcja. Można ją przeprowadzić za pomocą dwóch metod: analitycznej i kontemplacyjnej. Analiza polega na uczciwej ocenie przyczyn naszego cierpienia, jak też cierpienia, które wyrządzamy innym, oraz na rozważeniu sposobów przeciwdziałania mu. Oznacza to zrozumienie tego, jakie myśli, słowa i czyny w nieunikniony sposób prowadzą do cierpienia, a jakie mu zapobiegają. Oczywiście podstawowym warunkiem takiego postępowania jest świadomość, że coś rzeczywiście szwankuje w naszym sposobie bycia, w naszym zachowaniu. Kolejnym krokiem jest szczere pragnienie zmiany tej sytuacji.

Postawa kontemplacyjna jest bardziej subiektywna. Polega ona na chwilowym zaniechaniu zwykłej gonitwy myśli po to, żeby spokojnie przyjrzeć się samemu sobie, tak jakby się podziwiało krajobraz. Pomaga nam to odkryć nasze najgłębsze pragnienia. Dla niektórych może to być intensywne życie każdą chwilą, smakowanie tysiąca i jednego smaku przyjemności. Może to być też realizacja pewnych określonych celów: życie rodzinne, wysoka pozycja społeczna, rozrywki, czy też skromne życie bez większych zmartwień. Jednak dążenia te oznaczają tylko pewne cząstkowe cele. Jeśli jeszcze głębiej wnikniemy w głąb siebie, czyż nie dojdziemy do stwierdzenia, że pierwotnym pragnieniem, które podtrzymuje wszystkie pozostałe, jest pragnienie osiągnięcia satysfakcji tak potężnej, by podsycała naszą radość życia? Wyraża się ono poprzez życzenie: “Oby każda chwila życia mojego i innych była chwilą radości i wewnętrznego spokoju!”

Polubić cierpienie?

Niektórzy ludzie twierdzą, że czasem musimy się poczuć źle, że trzeba mieć “złe dni”, ponieważ inaczej nie byłoby się w stanie docenić wartości chwil pełnych szczęścia i nie można by się było “cieszyć urokami kontrastu”. Jednak czy naprawdę szczerzy są ci, którzy twierdzą, że nuży ich długotrwałe szczęście? Jakie szczęście mają oni na myśli? Euforię, która przeradza się w nudę, przyjemności, które słabną, radości, które blakną? “Za bardzo kocham życie, by chcieć być tylko szczęśliwym” – pisał Pascal Bruckner. Podobną wymowę miały słowa pewnego nastolatka z Paryża, który powiedział mi kiedyś: “To tak jak z braniem narkotyków: jeśli pomiędzy dwiema działkami nie jest się choć trochę przygnębionym, to nie docenia się zbytnio różnicy pomiędzy tymi dwoma stanami. Dla kilku chwil euforii jestem w stanie zaakceptować naprawdę trudne doświadczenia. Skoro nie mogę wyjść poza moje cierpienie, wolę je polubić. Idea budowania wewnętrznego szczęścia odpycha mnie, ponieważ taka praca trwałaby zbyt długo i byłaby zbyt trudna. Trwałaby latami, a to nie jest szczególnie zachęcające. Życie jest ciężkie, a ja nie jestem Jezusem. Wolę przeżyć natychmiastowe szczęście, nawet jeśli nie jest prawdziwe i nawet jeśli, z powodu powtarzalności, nie jest już tak świeże jak z początku.” Oto dlaczego przyznaje się wyższość chwilowym uczuciom i przyjemnościom, a odrzuca w dziedzinę utopii poszukiwanie głębokiego i trwałego spokoju. Jednak jeśli te chwile “nijakości” i nieszczęścia pozwalają bardziej docenić “blask” egzystencji, to wynika z tego, że nigdy nie szukamy ich dla nich samych, lecz jedynie dla podkreślenia kontrastu, w nadziei na zmianę, której pozwalają nam oczekiwać.

Ta ambiwalentna postawa wobec cierpienia odzwierciedla również stały wpływ poczucia winy związanego w cywilizacji judeo-chrześcijańskiej z pojęciem grzechu pierworodnego. Jeśli Bóg, który nas kocha, chce nas doświadczyć poprzez cierpienie, sam również musi to cierpienie kochać. Można pójść jeszcze dalej w tym rozumowaniu: według pisarza Dominique’a Nogueza nieszczęście jest bardziej interesujące od szczęścia, ponieważ “posiada pewien blask, uwodzicielską, szatańską intensywność. Posiada nadzwyczajną zaletę (…) – nie jest swym własnym celem, pozostawia zawsze coś, do czego można dążyć (czyli właśnie szczęście).” Zaliczmy więc jeszcze jeden dół psychiczny! Pocierpmy trochę, zanim pozwolimy sobie na szczęście! Taka dewiza może się kojarzyć tylko z człowiekiem niespełna rozumu, który wali się po głowie młotkiem, żeby w końcu doznać ulgi, kiedy przestanie. Można doceniać przeciwieństwa, ponieważ nadają one życiu blasku i kolorów, ale kto chciałby zamienić chwile pełni na chwile smutku?

Bardziej pomysłowym, powiedziałbym, że wręcz mądrym, wydaje się spożytkowanie cierpienia jako czynnika transformującego, dzięki czemu łatwiej byłoby się nam otworzyć na tych, którzy cierpią tak jak my albo nawet bardziej, i obdarować ich współczuciem. W ten sposób właśnie powinno się rozumieć Senekę, który mówi: “Cierpienie wyrządza zło, ale złem nie jest.” Nie jest złem, jeśli, nie mogąc go uniknąć, wykorzystujemy je, by się czegoś nauczyć i zmienić się, cały czas pamiętając o tym, że samo w sobie cierpienie nie jest niczym dobrym.

Jak twierdził święty Augustyn, pragnienie szczęścia jest esencjonalne dla człowieka; jest motorem wszystkich jego działań. Faktem, który uznajemy za najbardziej doniosły, za nadający najwięcej blasku życiu, za najbardziej oczywisty, z którym się najbardziej zgadzamy, jest nie tylko to, że wszyscy chcemy być szczęśliwi, ale również to, że jest to jedyna rzecz, jakiej naprawdę chcemy. Właśnie do tego zmusza nas nasza natura. To pragnienie inspiruje wszystkie nasze działania, słowa i myśli w tak naturalny sposób, że nawet tego nie dostrzegamy, podobnie jak nie zwracamy uwagi na powietrze, którym oddychamy. Jest to wynik nadawania temu faktowi znamion oczywistości, a nawet banalizowania go, pisze André Comte-Sponville, “ponieważ szczęście, z definicji, interesuje wszystkich”. Niezupełnie wszystkich, jak się okazuje, ponieważ Pascal Bruckner pisze na przykład: “nie jest prawdą, że wszyscy poszukujemy szczęścia, historycznie datowanej zachodniej wartości. Są też inne, takie jak wolność, sprawiedliwość, miłość, przyjaźń, które mogą ją przewyższać.” Tak jak pan Jourdain mówił całe życie prozą, nawet o tym nie wiedząc [*Pan Jourdain jest bohaterem komedii Szekspira Mieszczanin szlachcicem. Zafascynowany życiem arystokracji wynajął nauczycieli, którzy mieli wpoić mu wielkopańskie maniery. Od nich dowiedział się właśnie, że przez całe życie mówił prozą. – przyp. tłum.], ten, kto wierzy w te wartości, nawet nie uświadamia sobie, że stanowią one tylko różne aspekty szczęścia i różne sposoby jego osiągnięcia. Kiedy szczęście wpada w strefę anonimowości, zatraca się w tłumie swych sobowtórów – przyjemności, rozrywek, uniesień, rozkoszy oraz innych efemerycznych miraży. Każdy ma prawo szukać szczęścia pod inną nazwą, ale nie wystarczy wysyłać strzały na “chybił-trafił”. Niektóre dosięgną być może celu, choć nie będziemy za bardzo wiedzieć, dlaczego tak się stało, lecz większość z nich przepadnie, pozostawiając nas w męczącym poczuciu zagubienia.

“Mieć wszystko, co potrzebne do szczęścia”?

Przekonanie, że szczęście oznacza materializację wszystkich zachcianek i marzeń, a zwłaszcza pojmowanie szczęścia w egocentryczny sposób, jest pomyleniem słusznych dążeń do poczucia pełni z utopią, która zawsze prowadzi do frustracji. Twierdząc, że szczęściem jest zaspokajanie wszystkich “swych potrzeb i skłonności” w całej ich “różnorodności”, ich “intensywności” i “trwałości”, Kant przesuwa je w sferę nieosiągalności. Kiedy słyszymy, że szczęście jest stanem istoty, której wszystko w trakcie jej życia przydarza się zgodnie z jej życzeniami i wolą, zadajemy sobie pytanie, jakim cudem wszystko może “przydarzać się” zgodnie z naszymi życzeniami czy naszą wolą. Twierdzenie takie przypomina mi słynną wymianę zdań z filmu o gangsterach:

“- Chcę tego, co mi się należy.
– A co to jest?
– Świat, Chico, i wszystko, co na nim jest…”

Możemy tu dostrzec ślepą wolę ego, które chciałoby, żeby świat odpowiadał jego pragnieniom. Nawet gdyby, co byłoby ideałem, zaspokajanie wszystkich naszych popędów było możliwe, nie prowadziłoby to do szczęścia, lecz do powstania nowych pragnień albo do zobojętnienia, do znudzenia lub depresji. Dlaczego do depresji? Otóż jeśli wyobrażamy sobie, że zaspokojenie naszych popędów uczyni nas szczęśliwymi, a jednak, pomimo spełnienia zachcianek, nie jesteśmy szczęśliwi, zaczynamy wątpić w ogóle w istnienie szczęścia. Jeśli “mam wszystko, co potrzebne do szczęścia”, ale nie jestem szczęśliwy, to najprawdopodobniej szczęście jest niemożliwe. Jest to dobra ilustracja tego, do jakiego stopnia możemy mieć błędne pojęcie o przyczynach szczęścia. W rzeczywistości jeśli brak nam wewnętrznego spokoju i mądrości, nie mamy niczego, co potrzebne jest do szczęścia. Żyjąc pomiędzy nadzieją i zwątpieniem, ekscytacją i znudzeniem, pragnieniami i znużeniem, łatwo roztrwonić życie, kawałek po kawałku, nawet tego nie dostrzegając; biec we wszystkich kierunkach i ostatecznie nigdzie nie dotrzeć. Szczęście jest stanem wewnętrznego urzeczywistnienia, a nie spełnieniem ograniczonych pragnień skierowanych na zewnątrz.

Słońce za chmurami

Osiągając autentyczne szczęście – sukkha – odkrywamy, czy też budzimy, potencjał, który wszyscy nosimy cały czas w sobie. Buddyzm nazywa go “naturą buddy”; jest on obecny w każdej istocie. To, co jawi się nam jako rozwój duchowy, jako proces polegający na budowaniu, jest tak naprawdę stopniowym eliminowaniem tego wszystkiego, co maskuje nasz potencjał i przeszkadza naturalnemu promieniowaniu mądrości i radości życia. Blask słońca nigdy nie ciemnieje z powodu chmur, które tylko skrywają go przed naszymi oczami. Eliminacja, o której mowa, polega więc na uwolnieniu umysłu ze wszystkich mentalnych trucizn, które go zatruwają – gniewu, chciwości i pomieszania.

Droga do naszego szczęścia wiedzie przez szczęście innych

Szczęście tylko dla nas samych? Czy byłoby ono możliwe, gdybyśmy ignorowali szczęście innych, albo – co byłoby znacznie gorsze – gdybyśmy próbowali je osiągnąć za pomocą cudzego nieszczęścia? “Szczęście” zdobyte w egoistyczny sposób może być tylko sztuczne, efemeryczne i kruche jak zamek zbudowany na zamarzniętym jeziorze, który zawali się, gdy tylko nadejdą wiosenne roztopy. Pomiędzy niezręcznymi, ślepymi czy nawet skrajnie złymi metodami, które stosujemy, by osiągnąć szczęście, jedną z najbardziej jałowych jest egocentryzm. “Kiedy egoistyczne szczęście staje jedynym celem życia, to życie jest właściwie pozbawione celu” – pisał Romain Rolland. Nawet jeśli afiszujemy się z wszelkimi oznakami szczęścia, nie możemy być naprawdę szczęśliwi, nie interesując się szczęściem innych.

Szantidewa, indyjski filozof buddyjski z VII wieku, pytał: “Skoro wszyscy jesteśmy równi w naszej potrzebie bycia szczęśliwymi, z jakiej racji miałbym poszukiwać szczęścia wyłącznie dla siebie?” Ja jestem jeden, innych jest wielu. Jednak w moich oczach liczę się bardziej niż inni. Oto jest dziwaczna arytmetyka niewiedzy. Jak mogę być szczęśliwy, skoro wszyscy, którzy mnie otaczają, cierpią? A jeśli inni są szczęśliwi, to czy moje własne problemy nie wydają mi się lżejsze? Szantidewa podsumowuje: “Ciało, pomimo wielu członków, jest traktowane jako jeden byt: podobnie powinno być na tym świecie, gdzie różne istoty, czy to cierpiące, czy radosne, dzielą wraz ze mną pragnienie bycia szczęśliwymi.” Nie znaczy to wcale, że powinniśmy lekceważyć własne szczęście. Nasze dążenie do niego jest równie uprawnione jak dążenia innych, a żeby kochać innych, trzeba umieć kochać siebie. Nie powinno to zależeć od koloru oczu, od sylwetki czy cech osobowości, lecz od świadomości, że wszyscy dążą do tego, by każdą chwilę przeżywać jako chwilę pełni. Kochać siebie to kochać życie. Bardzo istotne jest zrozumienie faktu, że dając innym szczęście, dajemy je sobie: kiedy siejemy zboże, naszym celem jest otrzymanie plonu i bez szczególnych zabiegów zbieramy zarazem słomę oraz ziarno.

Podsumowując, celem życia jest właśnie poczucie pełni, któremu towarzyszy miłość do każdej istoty, a nie ograniczona, jednostkowa miłość wpajana nam ciągle przez społeczeństwo. Prawdziwe szczęście pochodzi z esencjonalnego dobra, z głębokiego pragnienia, by każdy znalazł sens swego życia. Ta miłość jest zawsze dostępna, pozbawiona wyrachowania i ostentacji. Jest to niezmienna prostota dobrego serca.

=====
Źródło: „W obronie szczęścia”. Tłumaczyła Dorota Bury.
=====