Dwanaście lat w jaskini

„Nie można tego nawet nazwać jaskinią. Obnażone wgłębienie skalne, głębokie na około trzy metry, z kamiennymi nawisami. Surowe, ceglane ściany, pokryte warstwą gliny i krowiego łajna, zostały dodane, by powstrzymać śnieg i lód. Dym z opalanego drewnem pieca wymalował sufit na czarno. Maleńki pokój wisi nad przepaścią jak orle gniazdo; łatwy cel dla zamieci i lawin. Grunt opada pionowo za półkę skalną w głęboką przestrzeń, w dół do oddalonej doliny Lahoul. Po tybetańsku lahoul oznacza „krainę dakiń”, kolejny znak dla Tenzin Palmo, że lokalizacja nie mogła być dobrana lepiej. Po drugiej stronie doliny Himalaje podtrzymują olbrzymie niebo, jakby powstrzymując je przed odlotem. Rozrzedzone powietrze sprawia, ze nawet najwytrawniejszy wspinacz z trudem łapie oddech, a temperatura spada zimą do minus czterdziestu stopni. To tu, nad przepaścią głęboką na cztery tysiące metrów, osiedliła się Tenzin Palmo. Miała trzydzieści trzy lata, gdy po raz pierwszy wspięła się stromą, zarośniętą ścieżką do jaskini, i czterdzieści pięć lat, gdy ją opuściła.

Skrzynia robiła za stół, skalna pólka mieściła książki, a z plakatu po lewej patrzył na nią Budda Współczucia. – Bardzo przytulnie – mówiła Tenzin Palmo o jaskini. – Byłam tak bardzo szczęśliwa i miałam wszystko, czego było mi trzeba. – Szczęśliwa – może. Trudno jej nie wierzyć, gry mówi to tak pewnie, z uśmiechem od ucha do ucha. Ale przytulnie? Jaskinia bez prądu i bieżącej wody? Nie wspominając o okazjonalnych przyjemnościach w rodzaju gorącej kąpieli, pogawędki z koleżanką czy parującego espresso. Nie miała nawet łóżka! Spędzała noce, siedząc prosto w swoje drewnianej skrzyni medytacyjnej, nieco większej niż sześćdziesiąt na sześćdziesiąt centymetrów i znajdującej się na tyle wysoko, że nie docierała do niej gromadząca się na kamieniach wilgoć.

Odosobnienie nie jest dla leniwych. Każdego dnia wstawała o trzeciej nad ranem, praktykowała przez trzy godziny, robiła sobie herbatę na opalanym drewnem piecu, jadła trochę prażonej mąki jęczmiennej na śniadanie, następnie zaczynała kolejną, trzygodzinną sesję i tak dalej. Jej dni były dostrojone do zegarka. Pomiędzy sesjami medytacyjnymi trzeba było przynieść wodę z pobliskiego strumienia, rozpuścić śnieg, porąbać drewno. Jadła tylko obiad, żadnej kolacji, a w menu było codziennie to samo: ryż z soczewicą, czasem z warzywami. Żeby nie marnować cennego życia na niepotrzebne chwile nieświadomego snu, spała tylko trzy godziny, wiedząc prosto w drewnianej skrzyni. Tak przez wieli praktykowali najbardziej oddani wirtuozi duchowej praktyki”.

Michael Haas – MOC DAKINI (strony 80-81, wydawnictwo MANI BOOKS, Przekład: Sonia Grodek. ISBN 978-83-64640-07-0)