Sven Hedin – klasztor Taszilunpo
„Dojechaliśmy wreszcie do do Szigatse i rozbiliśmy namioty w ogrodzie na skraju miasta. Prawdopodobnie zapyta niejeden z moich czytelników, dlaczego teraz nie próbowałem dostać się do Lhasy, i dlaczego Tybetańczycy, którzy ostatnim razem wysłali przeciw mnie oddział pięciuset ludzi, nie przeszkadzali mi teraz w mojej pielgrzymce do Szigatse. A więc stało się to z tego powodu, że w roku 1904 Anglicy z Indji odbyli pochód do Lassy, by oddać hołd Dalaj Lamie. Opisali miasto tak dokładnie, że już dla mnie nie pozostało tam nic do roboty, więc, zamiast tego, wolałem udać do Szigatse. Moja zaś podróż nastąpiła tak szybko po angielskiej wyprawie, że Tybetańczycy nie śmieli stawiać mi żadnych przeszkód.
Poza miastem Szigatse leży wielka świątynia Taszilunpo, zamieszkała przez 3800 różnego rodzaju mnichów, począwszy od młodziutkich nowicjuszów, aż do posiwiałych kardynałów. Wszyscy oni chodzą z odkrytemi głowami i obnażonymi ramionami, a odzież ich składa się z długich, czerwonych kawałków materiału, owiniętych dookokoła ciała. Najwyższy kapłan nazywa się Taszi-Lama; posiada on takie znaczenie i piastuje podobna godność, jak Dalaj-Lama w Lassie. Sława jego świętości i uczoności rozbrzmiewa daleko i szeroko, i pielgrzymi czekają nieraz całymi godzinami na słowo jego błogosławieństwa.
Podówczas był Taszi-Lamą dwudziesto-siedmioletni młodzieniec, piastujący tę godność już od lat dziecięcych. Otrzymałem od niego zaproszenie na wielką ucztę w świątyni podczas nowego roku. Pośrodku zabudowań klasztornych znajduje się podługowate podwórze, otoczone werandami, balkonami i altanami. Dookoła wznoszą się miedziane, pozłacane dachy świątyń i kaplic grobowych, w których spoczywają zwłoki wielkich kapłanów.
Wszędzie roiło się od stłoczonych tłumów ludu, i wszyscy ci pątnicy jak zblizka, tak i zdaleka byli ubrani w świąteczne szaty o jaskrawych barwach, przystrojone srebrnemi łańcuchami, koralami i turkusami. W środku na jednym z balkonów znajdowało się miejsce dla Taszi-Lamy, cały ten balkon był zawieszony żółtemi, jedwabnymi draperiami ze złotemi frendzlami, lecz przez małą szparkę udało mi się jednakże ujrzeć oblicze świętego męża.
Święto rozpoczęło się wejściem kościelnych muzykantów na podwórze. Dźwigali oni długie miedziane puzony, tak ciężkie, że ich końce spoczywały na ramionach chłopców z chóru. Głuchym, przeciągłym dźwiękiem puzonów witali mnisi nowy rok, podobnie jak kiedyś kapłani Izraela oznajmiali początek roku jubileuszowego. Po tym zagrzmiały cymbały, dźwięczące w wolnym, drgającym tempie i trąby budzące echa w murach świątyni. Powstała ogłuszająca wrzawa, lecz po wielkiej ciszy, panującej w dolinach Tybetu, wszystko to brzmiało wzniośle i uroczyście.
Kiedy już muzykanci zajęli miejsce w środku podwórza, zjawili się wówczas tańczący mnisi. Przybrani byli w drogocenne szaty z chińskiego jedwabiu, a w fałdach ich sukien błyszczały w świetle słonecznym haftowane złotem smoki. Twarze kryły im maski, wyobrażające dzika zwierzęta z otwartemi paszczami i potwornemi kłami. Tańczyli jakiś wolny, wirowy taniec, by = jak wierzą Tybetańczycy – odpędzić złe duchy.
Na drugi dzień zostałem zaproszony do Taszi-Lamy. Przez brukowane, wąskie uliczki między wysokiemi, klasztornemi murami wchodzi się przez wąskie, ciemne korytarze na drewniane schody, wiodące na najwyższe piętro klasztoru, gdzie znajduje się prywatne mieszkanie najwyższego kapłana. Zastałem go w zwykłej sali siedzącego ze skrzyżowanymi nogami w niszy okna i spoglądającego przez szczerbę w murach nad dachami świątyń na wysokie góry i na grzeszne miasto w dolinie. Był bez brody i miał krótko ostrzyżone, brunatne włosy. Wejrzenie jego było dziwnie łagodne, czarujące i prawie nieśmiałe. Podał mi rękę i prosił, bym obok niego zajął miejsce; potym rozmawialiśmy przez kilka godzin o Tybecie, Szwecji i całej, wielkiej, pięknej ziemi. Taszi-Lama należy do tych rzadkich ludzi, o których się nigdy nie zapomina i których z przyjemnością spotyka się po raz drugi”.
Sven Hedin – OD BIEGUNA DO BIEGUNA (strony 184-187)