Jonge Mingjur Rinpocze – Brakujący dyrygent

„Jeśli mózg jest orkiestrą symfoniczną, jak zasugerował dr Livingston, to co z dyrygentem? Czyż nie powinno być jakiejś obiektywnie rozpoznawalnej komórki albo narządu, który wszystkim kieruje? Z pewnością mamy poczucie istnienia takiej rzeczy – lub przynajmniej odnosimy się do niej, kiedy mówimy coś w rodzaju: „Nie zdecydowałem się ” lub „”W głowie mam zupełną pustkę” czy „Chyba zwariowałem”.

Na podstawie rozmów z neuronaukowcami, biologami i psychologami wiem, że współczesna nauka od dłuższego już czasu szuka takiego „dyrygenta”, wkładając sporo wysiłku w to, by odkryć jakąś komórkę lub grupę komórek, które kierują odczuciem, postrzeganiem, myślą i innymi czynnościami umysłowymi. Jednak do tej pory, nawet przy użyciu najbardziej zaawansowanej dostępnej nam techniki, nie znaleziono dowodu na istnienie owego dyrygenta. Nie ma żadnego obszaru – żadnej maleńkiej „jaźni” – w mózgu, o którym można by powiedzieć, że jest odpowiedzialny za koordynowanie komunikacji między poszczególnymi „wykonawcami”.

Współcześni nauronaukowcy zaniechali więc poszukiwań „dyrygenta” na rzecz zgłębiania zasad i mechanizmów dzięki którym miliardy neuronów rozmieszczonych w mózgu mogą harmonijnie koordynować jego aktywność, bez głównego dyrektora. To „globalne” czy „rozproszone” zachowanie można porównać ze spotkaniem skoordynowanej grupy jazzmanów. Kiedy improwizują, każdy z nich może grać inną fazę muzyczną, ale i tak jakoś udaje im się grać razem w harmonii.

Wyobrażenie o umiejscowieniu „jaźni” w mózgu wywodzi się w dużym stopniu z fizyki klasycznej, która tradycyjnie koncentrowała się na studiowaniu praw rządzących zlokalizowanymi przedmiotami. W oparciu o ten tradycyjny pogląd, gdyby umysł miał wpływ na przykład na emocje, powinien gdzieś się znajdować. Ale całe wyobrażenie i o ciele stałym budzi wątpliwości wśród współczesnych fizyków. Za każdym razem, kiedy ktoś zidentyfikuje najdrobniejszy element materii, jaki tylko można sobie wyobrazić, ktoś inny odkrywa, że tak naprawdę składa się on z jeszcze mniejszych cząsteczek. Wraz z każdym nowym odkryciem, coraz trudniej jest ostatecznie zidentyfikować jakiś fundamentalny materialny element.

Zatem logicznie rzecz biorąc, nawet gdyby było możliwe przeprowadzenie sekcji mózgu przy rozłożeniu go na coraz mniejsze części, aż do najmniejszego subatomowego poziomu, jak można być pewnym, ze któryś z tych kawałków jest umysłem? Ponieważ każda komórka złożona jest z wielu mniejszych cząsteczek, z których z kolei każda składa się z jeszcze mniejszych cząsteczek, jak można rozpoznać, która z nich stanowi o umyśle?

W tym właśnie punkcie buddyzm wchodzi z nową perspektywą, podstawą dla szerszych możliwości i badań naukowych. W buddyzmie tybetańskim terminem określającym umysł jest sem, słowo, które tłumaczymy jako „ten, który wie”. Ów prosty termin może pomóc nam pojąć buddyjskie rozumienie umysłu – mniej jako specyficznego przedmiotu, a bardziej jako zdolność do rozpoznania naszych doświadczeń i rozmyślania nad nimi. Mimo że Budda rzeczywiście nauczał, iż mózg jest fizycznym wsparciem dla umysłu, podkreślał też, że sam umysł nie jest czymś, co można zobaczyć, dotknąć czy nawet określić za pomocą słów. Podobnie jak fizycznym narząd oka nie jest wzrokiem, a fizyczny narząd ucha nie jest słuchem, mózg nie jest umysłem.

Jedna z najwcześniejszych nauk mojego ojca przekonywała mnie, że buddyści nie postrzegają umysłu jako wyraźnego ciała, a jako nieustannie rozwijające się doświadczenie. Kiedy w klasztorze w Nepalu siedziałem w pokoju, w którym mój ojciec nauczał, otoczony uczniami z całego świata, to wyobrażenie umysłu wydawało mi się co najmniej dziwne. Pokoik wypełniony po brzegi i trudno było się ruszyć. Mój ojciec był opanowany i nie zważał na gorąco wygenerowane przez tak wielu ludzi. Mówił, że to, z czym się utożsamiamy „mój umysł”, „moje ciało”, :ja” – tak naprawdę jest złudzeniem wytworzonym przez nieustanny strumień myśli, emocji, odczuć i postrzegania.

Może była to po prostu siła doświadczenia, które słychać było w głosie mojego ojca. Może wynikało to z kontrastu między tym, że siedziałem ściśnięty na ławce wraz z innymi uczniami, a widokiem otwartej przestrzeni za oknem. A może złożyły się na to obydwie rzeczy, kiedy w pewnej chwili, jak to mówią na Zachodzie po prostu „załapałem”. Nie widziałem już różnicy między myśleniem w kategoriach „mój umysł” lub „moje własne ja” a możliwością zwyczajnego doświadczania bycia tak szeroko i otwarcie jak przestrzeń szczytów i nieba za oknami.

Później kiedy przybyłem na Zachód, dowiedziałem się, że wielu psychologów porównuje doświadczenie „umysłu” lub „ja” z oglądaniem filmu. Gdy oglądamy film, wydaje się nam, że odbieramy ciągły strumień dźwięku i obrazu, kiedy oddzielne klatki przesuwają się przez projektor. Doświadczenie jednak byłoby diametralnie inne, gdybyśmy mieli okazję patrzeć na film kadr po kadrze.

W ten właśnie sposób mój ojciec zaczął nauczać mnie spoglądania w umysł. Gdybym obserwował każdą myśl, uczucie i odczucie, które przez niego przepływają, złudzenie ograniczonego „ja” rozpuściłoby się i zastąpiłoby je poczucie świadomości – o wiele spokojniejsze, rozleglejsze i bardziej pogodne. Od innych z kolei naukowców nauczyłem się, że ponieważ doświadczenie zmienia neuronową strukturę mózgu, obserwując umysł w ten sposób, jesteśmy w stanie zmienić komórkową plotkę, która utrwala doświadczenie naszego własnego „ja”.

Jonge Mingjur Rinpocze – ŻYJ Z RADOŚCIĄ (strony 60-63)